11 listopada 2011, godzina 21:00
Kolejny piątek i kolejne zamieszki w stolicy – ale tym razem nie mam na myśli Kairu, ale Warszawę. Siedzę przed telewizorem i oglądam doniesienia medialne dotyczące wydarzeń w stolicy. Jest 11 listopada 2011, w Polsce Dzień Niepodległości... a oglądając telewizję mam wrażenie jakbym przeniosła się nie tylko w przestrzeni, ale również w czasie. Co widzę? Tłum zamaskowanych chuliganów bijących się z policją, powyrywane płyty chodnikowe, zniszczone przystanki autobusowe i tramwajowe, atak owych chuliganów na dziennikarzy, płonące na ulicach samochody... wspomnienia powracają natychmiast. Czuję się jakbym znów siedziała na hotelowym tarasie w centrum Downtown w Kairze i była trochę świadkiem, a trochę uczestnikiem Rewolucji jaka miała miejsce na przełomie stycznia i lutego 2011 roku. Tylko na szczęście tym razem nie mam problemów z oddychaniem, bo w powietrzu nie unosi się żadna chmura gazu łzawiącego... w końcu siedzę we własnym mieszkaniu przed telewizorem. Pytam się tylko, po co to wszystko? W Egipcie powód demonstracji, protestów, ulicznych zamieszek był oczywisty, klarowny, jasno sprecyzowany i jak najbardziej przez mnie rozumiany i popierany. A tutaj? A tutaj, mam wrażenie, biją się dla zabicia wolnego czasu, dla wyładowania agresji, dla zaistnienia w gangach młodzieżowych. Bo przecież nie biją się dla zaistnienia w mediach i dla sławy – bo gdyby tak było, nie zasłanialiby przynajmniej twarzy. Więc właściwie komu potrzebne są te zamieszki na ulicach Warszawy?