"Podróżnicy mówią, że nie ma nic jaśniejszego na twarzy Ziemi niż Kair (...)

Ten, który nie widział Kairu, nie widział świata. Jego kurz jest jak złoto, jego Nil jest jak cud, jego kobiety są jak czarnookie niewiasty z raju, jego domy są jak pałace (...)

I jakże mogłoby być inaczej, skoro Kair jest Matką Świata?"

(opowieść żydowskiego lekarza)

26 listopada 2011

I znowu w piątek zamieszki

11 listopada 2011, godzina 21:00

Kolejny piątek i kolejne zamieszki w stolicy – ale tym razem nie mam na myśli Kairu, ale Warszawę. Siedzę przed telewizorem i oglądam doniesienia medialne dotyczące wydarzeń w stolicy. Jest 11 listopada 2011, w Polsce Dzień Niepodległości... a oglądając telewizję mam wrażenie jakbym przeniosła się nie tylko w przestrzeni, ale również w czasie. Co widzę? Tłum zamaskowanych chuliganów bijących się z policją, powyrywane płyty chodnikowe, zniszczone przystanki autobusowe i tramwajowe, atak owych chuliganów na dziennikarzy, płonące na ulicach samochody... wspomnienia powracają natychmiast. Czuję się jakbym znów siedziała na hotelowym tarasie w centrum Downtown w Kairze i była trochę świadkiem, a trochę uczestnikiem Rewolucji jaka miała miejsce na przełomie stycznia i lutego 2011 roku. Tylko na szczęście tym razem nie mam problemów z oddychaniem, bo w powietrzu nie unosi się żadna chmura gazu łzawiącego... w końcu siedzę we własnym mieszkaniu przed telewizorem. Pytam się tylko, po co to wszystko? W Egipcie powód demonstracji, protestów, ulicznych zamieszek był oczywisty, klarowny, jasno sprecyzowany i jak najbardziej przez mnie rozumiany i popierany. A tutaj? A tutaj, mam wrażenie, biją się dla zabicia wolnego czasu, dla wyładowania agresji, dla zaistnienia w gangach młodzieżowych. Bo przecież nie biją się dla zaistnienia w mediach  i dla sławy – bo gdyby tak było, nie zasłanialiby przynajmniej twarzy. Więc właściwie komu potrzebne są te zamieszki na ulicach Warszawy?