"Podróżnicy mówią, że nie ma nic jaśniejszego na twarzy Ziemi niż Kair (...)

Ten, który nie widział Kairu, nie widział świata. Jego kurz jest jak złoto, jego Nil jest jak cud, jego kobiety są jak czarnookie niewiasty z raju, jego domy są jak pałace (...)

I jakże mogłoby być inaczej, skoro Kair jest Matką Świata?"

(opowieść żydowskiego lekarza)

8 marca 2011

Goście z Ameryki

12 luty 2011; godzina 0:30
Dzisiaj nie będzie o Egipcie, nie będzie o Kairze, nie będzie o Egipcjanach... ale chcę napisać kilka słów o obywatelach Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej. Podczas rewolucji w Egipcie w naszym hotelu przebywało dwóch turystów z USA – jakże różnych od siebie, a mimo to żaden z nich nie zapisze się pozytywnie w mojej pamięci.

Pierwszy z nich to Daniel. Jego historia zaczyna się bardzo podobnie do mojej. Kilka miesięcy temu przyjechał do Kairu na dwutygodniowe wakacje – chciał zobaczyć Piramidy, zbiory Muzeum Egipskiego, zbiory Muzeum Sztuki Islamskiej. Chciał odpocząć od życia codziennego w Ameryce i poznać i poczuć odmienną kulturę. Spędził w Egipcie dwa tygodnie i postanowił, że za pół roku wróci tu na dłużej. I tak też się stało. W naszym hotelu pojawił się na początku stycznia zanim rozpoczęła się rewolucja. Wydawało mi się, że jest jakąś bratnią duszą. Dużo czasu spędzaliśmy siedząc na balkonie i rozmawiając o różnicach kulturowych pomiędzy Europą (Daniel mieszkał dwa lata w Hiszpanii) a Bliskim Wschodem, a w szczególności Egiptem. Ten młody Amerykanin był zafascynowany życiem w Kairze, był zafascynowany miastem, jego zabytkami, mieszkańcami, kuchnią. Postanowił nawet nauczyć się języka arabskiego i całkiem nieźle mu to wychodziło. Miał wrodzony talent do zapamiętywania języków obcych. W każdej rozmowie z pracownikami hotelu podkreślał, że zamierza tu pozostać na dłużej, bo tu (cytuję) „jest jego miejsce na ziemi”. I co się stało?? Cztery tygodnie po jego powrocie do Kairu, miasto zmieniło swoje oblicze – wybuchła rewolucja. Na ulicach nie było krwawych zamieszek jak później w Libii, w naszym hotelu mimo wszystko czuliśmy się bezpiecznie. Ale Daniel, już drugiego dnia po rozpoczęciu masowych demonstracji, był spakowany i gotowy do ucieczki do Stanów Zjednoczonych. Próbował mnie nawet przekonać, że powinnam zrobić to samo, bo Egipt jest krajem bardzo niebezpiecznym. A jeszcze trzy dni wcześniej chciał tu zostać na dłużej?! A kiedy zobaczył w telewizji (nie miał odwagi pójść na Tahrir, więc ograniczył się, jak większość z nas, do oglądania przekazów telewizyjnych) demonstrujących ludzi był pierwszą i chyba jedyną osobą w naszym hotelu, która postanowiła jak najszybciej uciec. Uciec i powrócić do Stanów Zjednoczonych, które tak bardzo krytykował w każdej rozmowie z nami. Ale może nie powinnam się dziwić takiemu zachowaniu, bo w końcu Ambasada USA w Kairze była pierwszą, która ewakuowała swoich pracowników?!

W tym samym czasie w naszym hotelu „mieszkał” John, który jest całkowitym zaprzeczeniem postawy Daniela. Otóż John pojawił się w Kairze 27 stycznia wieczorem, tuż przed rozpoczęciem rewolucji (przez dwa dni po proteście z dnia 25 stycznia było całkiem spokojnie i „normalnie”). I przez kolejne 16 dni pojawiał się w hotelu tylko na kilka godzin dziennie, żeby oddać się w ramiona Orfeusza. Poza tym całymi dniami siedział wraz z protestującymi na Tahrir i „udawał” zaangażowanego w rewolucję. Skandował z tłumem, maszerował w protestującymi i poznawał ludzi. Poza tym nawet na sekundę nie rozstawał się ze swoim aparatem fotograficznym. Jaki był prawdziwy powód „zaangażowania się” Johna w rewolucję? Otóż chciał, żeby wszyscy wokół (zarówno tutaj w Kairze, jak i w Stanach Zjednoczonych) byli z niego dumni... dumni, że nie odczuwa strachu przed niczym, że pomaga dokonać przewrotu w Egipcie, dumni, że bierze udział w historycznym wydarzeniu, dumni, że obalił prezydenta. I ani przez minutę nie pomyślał, że zostawił w USA troje małych dzieci, które go potrzebują. Przez 16 dni „siedział” na Placu Wyzwolenia tylko po to, by zaspokoić swoją próżność.