12 luty 2011; godzina 0:30
Dzisiaj nie będzie o Egipcie, nie będzie o Kairze, nie będzie o Egipcjanach... ale chcę napisać kilka słów o obywatelach Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej. Podczas rewolucji w Egipcie w naszym hotelu przebywało dwóch turystów z USA – jakże różnych od siebie, a mimo to żaden z nich nie zapisze się pozytywnie w mojej pamięci.
Dzisiaj nie będzie o Egipcie, nie będzie o Kairze, nie będzie o Egipcjanach... ale chcę napisać kilka słów o obywatelach Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej. Podczas rewolucji w Egipcie w naszym hotelu przebywało dwóch turystów z USA – jakże różnych od siebie, a mimo to żaden z nich nie zapisze się pozytywnie w mojej pamięci.
Pierwszy z nich to Daniel. Jego historia zaczyna się bardzo podobnie do mojej. Kilka miesięcy temu przyjechał do Kairu na dwutygodniowe wakacje – chciał zobaczyć Piramidy, zbiory Muzeum Egipskiego, zbiory Muzeum Sztuki Islamskiej. Chciał odpocząć od życia codziennego w Ameryce i poznać i poczuć odmienną kulturę. Spędził w Egipcie dwa tygodnie i postanowił, że za pół roku wróci tu na dłużej. I tak też się stało. W naszym hotelu pojawił się na początku stycznia zanim rozpoczęła się rewolucja. Wydawało mi się, że jest jakąś bratnią duszą. Dużo czasu spędzaliśmy siedząc na balkonie i rozmawiając o różnicach kulturowych pomiędzy Europą (Daniel mieszkał dwa lata w Hiszpanii) a Bliskim Wschodem, a w szczególności Egiptem. Ten młody Amerykanin był zafascynowany życiem w Kairze, był zafascynowany miastem, jego zabytkami, mieszkańcami, kuchnią. Postanowił nawet nauczyć się języka arabskiego i całkiem nieźle mu to wychodziło. Miał wrodzony talent do zapamiętywania języków obcych. W każdej rozmowie z pracownikami hotelu podkreślał, że zamierza tu pozostać na dłużej, bo tu (cytuję) „jest jego miejsce na ziemi”. I co się stało?? Cztery tygodnie po jego powrocie do Kairu, miasto zmieniło swoje oblicze – wybuchła rewolucja. Na ulicach nie było krwawych zamieszek jak później w Libii, w naszym hotelu mimo wszystko czuliśmy się bezpiecznie. Ale Daniel, już drugiego dnia po rozpoczęciu masowych demonstracji, był spakowany i gotowy do ucieczki do Stanów Zjednoczonych. Próbował mnie nawet przekonać, że powinnam zrobić to samo, bo Egipt jest krajem bardzo niebezpiecznym. A jeszcze trzy dni wcześniej chciał tu zostać na dłużej?! A kiedy zobaczył w telewizji (nie miał odwagi pójść na Tahrir, więc ograniczył się, jak większość z nas, do oglądania przekazów telewizyjnych) demonstrujących ludzi był pierwszą i chyba jedyną osobą w naszym hotelu, która postanowiła jak najszybciej uciec. Uciec i powrócić do Stanów Zjednoczonych, które tak bardzo krytykował w każdej rozmowie z nami. Ale może nie powinnam się dziwić takiemu zachowaniu, bo w końcu Ambasada USA w Kairze była pierwszą, która ewakuowała swoich pracowników?!
W tym samym czasie w naszym hotelu „mieszkał” John, który jest całkowitym zaprzeczeniem postawy Daniela. Otóż John pojawił się w Kairze 27 stycznia wieczorem, tuż przed rozpoczęciem rewolucji (przez dwa dni po proteście z dnia 25 stycznia było całkiem spokojnie i „normalnie”). I przez kolejne 16 dni pojawiał się w hotelu tylko na kilka godzin dziennie, żeby oddać się w ramiona Orfeusza. Poza tym całymi dniami siedział wraz z protestującymi na Tahrir i „udawał” zaangażowanego w rewolucję. Skandował z tłumem, maszerował w protestującymi i poznawał ludzi. Poza tym nawet na sekundę nie rozstawał się ze swoim aparatem fotograficznym. Jaki był prawdziwy powód „zaangażowania się” Johna w rewolucję? Otóż chciał, żeby wszyscy wokół (zarówno tutaj w Kairze, jak i w Stanach Zjednoczonych) byli z niego dumni... dumni, że nie odczuwa strachu przed niczym, że pomaga dokonać przewrotu w Egipcie, dumni, że bierze udział w historycznym wydarzeniu, dumni, że obalił prezydenta. I ani przez minutę nie pomyślał, że zostawił w USA troje małych dzieci, które go potrzebują. Przez 16 dni „siedział” na Placu Wyzwolenia tylko po to, by zaspokoić swoją próżność.