21 października 2010; godzina 5:55
Jest godzina 5:55, stoję na tarasie hotelu zlokalizowanego w centrum Kairu (Down Town), gdzieś w oddali słyszę pianie koguta - powoli wstaje nowy dzień, ciepły wiatr rozwiewa mi włosy a ja po raz kolejny mogę chłonąć atmosferę tego miasta. Siedzę na tarasie i popijam prawdziwą turecką kawę; nie taką jaką „parzy się” w Polsce (wsypuję kawę do kubka i zalewam wrzątkiem, ale prawdziwą zaparzaną po turecku). Jeszcze osiemnaście godzin temu stałam na lotnisku w Polsce, a teraz jestem tu. Jeszcze osiemnaście godzin temu marzłam na wietrze przy temperaturze powietrza 6 stopni Celsjusza, teraz mam na sobie T-shirt z krótkim rękawem i wcale nie jest mi chłodno. Jeszcze osiemnaście godzin temu miałam wątpliwości czy postępuję słusznie, teraz wiem, że jestem szczęśliwa. Ale jeszcze osiemnaście godzin temu miałam obok siebie – tak na wyciągnięcie ręki - moich kochanych Rodziców, teraz są 3000 kilometrów ode mnie. I cieszę się bardzo, że świat techniki pozwoli nam pozostawać ze sobą w stałym kontakcie...
Co dalej? Nie wiem, czas pokaże. Co ma być to będzie!