Mijają dwa lata od wybuchu Rewolucji w Egipcie. Czy
coś się zmieniło od tamtego czasu?
Osiemnaście dni nieprzerwanych protestów, które
ogarnęły cały kraj, od Aleksandrii po Abu Simbel, od oazy Siwa po Półwysep
Synaj, zmieniły władzę polityczną i obaliły reżim Mubaraka. Dzisiaj były
prezydent Egiptu przebywa na przemian w więzieniu i szpitalu wojskowym, gdzie
lekarze stabilizują i monitorują stan jego zdrowia. Usłyszał wyrok dożywotniego
pozbawienia wolności. Niestety, w najbliższym czasie jego proces zostanie wznowiony,
a właściwie odbędzie się od początku. Czy Hosni Mubarak usłyszy taki sam wyrok,
czy może zostanie uniewinniony i wyjdzie na wolność? Tego chyba nikt nie jest w
stanie przewidzieć.
Obalenie Mubaraka wyniosło do władzy Mohammeda
Mursiego – wysokiego przedstawiciela Bractwa Muzułmańskiego, które przez
ostatnie dwadzieścia, trzydzieści lat było organizacją nielegalną, działającą w
podziemiu. Odsunięcie Mubaraka od władzy pozwoliło islamistom założyć własną
partię polityczną, a to z kolei przyczyniło się do ogromnego sukcesu
politycznego, jaki odnieśli kolejno w wyborach parlamentarnych i prezydenckich.
Można się pokusić o postawienie tezy, że Rewolucja obaliła jeden reżim po to,
aby w jego miejsce wyrósł kolejny. Czy ta zmiana miała pozytywny wpływ na rozwój
Egiptu?
Nigdy i nigdzie na świecie nie jest tak, że skutki
rewolucyjnych zmian są odczuwalne po upływie miesiąca, roku, czy nawet dwóch
lat. Jest to zawsze proces długotrwały, powolny i poprzedzony pogorszeniem się
sytuacji ekonomicznej państwa. Tak też jest w przypadku kraju faraona. Spadek
inwestycji, wycofywanie się zagranicznych biznesmenów z rynku egipskiego,
wzrost bezrobocia, podwyższenie cen, a także brak zainteresowania ze strony
turystyki masowej spowodowały pogorszenie sytuacji materialnej wielu rodzin.
Brak pracy, brak pieniędzy i brak perspektyw na przyszłość wywołały wzrost
niezadowolenia społecznego i wzrost napięcia wewnętrznego. Coraz więcej młodych
ludzi deklaruje, że poważnie myślą o wyjeździe do Europy, czy Ameryki Północnej
z powodu trudnej sytuacji materialnej.
Kolejnym problemem, z jakim boryka się dzisiejszy Egipt
jest konflikt na tle religijnym, a dokładniej mówiąc na tle umiejscowienia
islamu w systemie prawnym. Prawdą jest, że muzułmanie są wyjątkowo religijnymi
ludźmi, dla których sprawy wiary, moralne zakazy i nakazy pełnią ważną rolę w
życiu codziennym. Nie potrzebują jednak żadnych dodatkowych aktów prawnych,
które ustawowo określałyby co wolno, a co jest zabronione. W zupełności
wystarczy Quran (Koran), który odnosi się do wszystkich czynności zarówno
codziennych, jak i tych niecodziennych - odświętnych, wprowadzając religijne
zasady współżycia społecznego. Islam nie musi się kłócić z pędem ku
nowoczesności, z tęsknotą za demokracją. Przedstawiciele Bractwa Muzułmańskiego
stwierdzili jednak, że w Egipcie jest za mało islamu w islamie i należy tak
zmienić ustawę zasadniczą, aby nikt nie miał żadnych wątpliwości, że wszelkie
prawo cywilne musi być zgodne z prawem islamskim. Bój o nowy kształt
konstytucji wywołał kolejne protesty i uliczne walki pomiędzy zwolennikami a
przeciwnikami urzędującego prezydenta. Prezydenta, który w połowie listopada
2012 roku nadał sobie uprawnienia, które skłoniły opozycję do przyrównania go
do faraona. I tak zrodził się kolejny reżim, skupiający w swoich rękach pełnię
władzy.
Czy tęsknota za nieznaną dotąd demokracją spowoduje
umocnienie się pozycji Bractwa Muzułmańskiego i ośrodka religijnego Al Azhar,
które zamiast budować demokrację mogą wprowadzić Egipt na drogę, którą
wcześniej podążały inne państwa arabskie? Czy Egipt stanie się państwem
bliźniaczo podobnym do Afganistanu,
Iranu, czy Arabii Saudyjskiej, w której to kobiety pozbawione są większości
praw obywatelskich? Czy może tęsknota za ową demokracją zmusi prezydenta do
podjęcia konstruktywnego dialogu z opozycją i mniejszością koptyjską po to, aby
wspólnie budować nowy system polityczny? A może niezadowolenie i niepokój
społeczeństwa doprowadzi do masowego wyjścia na ulicę, do kolejnej rewolucji,
do kolejnego rozlewu egipskiej krwi?
Pamiętam dzień, a właściwie wieczór, w którym
ogłoszono, że prezydent Hosni Mubarak zrezygnował ze stanowiska. Siedzieliśmy –
manager hotelu, jego brat, recepcjonista, dwóch turystów z Ameryki Południowej
i ja – na szóstym piętrze kamienicy w centrum miasta. Od Placu Tahrir dzieliło
nas tak niewiele, że dokładnie słyszeliśmy oklaski, śpiewy, krzyki, wybuchy
radości i klaksony samochodów. Manager hotelu z nadzieją stwierdził, że od
jutra wszystko będzie dobrze, że za tydzień, a już na pewno za dwa życie stanie
się lepsze i prostsze. Próbowałam mu wytłumaczyć, że nie ma racji, że ja trochę
znam rewolucyjne przewroty z niedalekiej przeszłości mojego kraju i że to
obiecywane „lepsze jutro” nigdy nie nadchodzi szybko. Chciałam, żeby uwierzył,
że na to „jutro” będą musieli poczekać co najmniej rok, a może nawet i pięć
lat. Ale manager nie dał się przekonać. Podobnego zdania była wówczas większość
Egipcjan – wierzyli, że tym razem, „bukra” naprawdę nadejdzie jutro, a obalenie
prezydenta Mubaraka zakończy wszelkie kłopoty i nierówności społeczne. I
niestety, z przykrością i żalem w sercu musiałabym teraz powiedzieć „a nie
mówiłam…”.