13 stycznia 2012, godzina 12:30
(w tytule nie ma błędu – użyłam zwrotu „o czym” zamiast „za czym”, bo uznałam, że tak jest bardziej poetycko…)
Odkąd jestem w Polsce pracuję w domu w godzinach, które sama uznaję za najdogodniejsze i najbardziej efektywne, i zazwyczaj są to godziny późno wieczorne. Także dni wolne od pracy (czyli tak zwany weekend) wybieram wówczas, kiedy uznaję to za stosowne, a więc najczęściej są to piątek i niedziela (dla wytłumaczenia, gdzie jest logika w rozdzielaniu weekendu dniem pracującym powiem tylko, że w takim systemie pracowałam będąc w Kairze i w tej chwili jest to raczej kwestia przyzwyczajenia niż logiki. Jak powszechnie wiadomo w społeczeństwach muzułmańskich dniem wolnym od pracy jest zawsze piątek - wyjątek stanowi Tunezja, gdzie weekend „przypada” w sobotę i niedzielę; a ponieważ jestem chrześcijanką, staram się również nie pracować w niedziele.)
I tak nadszedł kolejny piątek… wyglądam przez okno – wbrew moim wcześniejszy wpisom, zima chyba na dobre zawitała do mojego miasta, i to taka prawdziwa polska zima, a nie ta, jaka panuje w Kairze. Za oknem robi się z każdym dniem coraz chłodniej, zapowiadają nawet dość obfite opady śniegu…brrrrr… nawet nie mam co marzyć o przyjemnym spacerze, gdyż wyjątkowo nie lubię mrozów, już taki ze mnie „ciepluch”. O słonecznych promieniach też nie mam co marzyć… w końcu jestem w Polsce a tu, w odróżnieniu od stolicy Egiptu, słońce nie świeci przez cały okrągły rok. Odchodzę od okna… postanawiam sprawdzić, co proponują stacje telewizyjne… wciąż to samo – katastrofa smoleńska, kłótnie polityków, zarzuty wobec rządzących, spór w prokuraturze, itd… wciskam mój ulubiony, czerwony guzik na pilocie od telewizora i z kubkiem świeżo zaparzonej kawy zasiadam na kanapie. Nawet kawa w Polsce smakuje inaczej… spoglądam na zegarek – jest samo południe… samo południe w piątek. Zamykam oczy… w jednej chwili pokonuję 3000 kilometrów i znów jestem w Kairze, w moim Kairze.
Z kubkiem kawy siedzę na hotelowym tarasie w centrum miasta i słyszę śpiewny głos muezina. Wszystkie sklepy są już zamknięte, a mieszkańcy z kolorowymi dywanikami pod pachami spieszą do najbliższego meczetu. Przez najbliższe pół godziny z głośników zamontowanych na kamienicach, słupach, latarniach, będę słyszeć piątkową modlitwę… i chociaż nie rozumiem ani słowa, i chociaż jestem chrześcijanką, bardzo lubię czas piątkowej modlitwy. Jest w tym jakaś niepowtarzalna magia…
A wieczorem wszystkie kawiarnie i restauracje zapełnią się uśmiechniętymi Egipcjanami, którzy weekendy spędzają w gronie swoich rodzin i przyjaciół… miasto znów będzie tętnić życiem…
Z marzeń wyrywa mnie dźwięk telefonu… - ankieterka. Już chciałam powiedzieć tej natrętnej dziewczynie, że przynajmniej w weekend mogliby człowiekowi pozwolić odpocząć, ale na szczęście w ostatniej chwili uświadomiłam sobie, że jestem w Polsce i do weekendu wciąż pozostał jeden dzień. Odpowiadam na kilka pytań i wracam do zimnej już kawy… rozglądam się wokół – nie ma ani hotelowego tarasu, ani głosu muezina, ani modlących się na ulicy mężczyzn, ani tym bardziej egipskiego słońca i kairskiej zimy… wszystko to, pozostało 3000 kilometrów za mną i wciąż nie wiem, kiedy będę mogła do tego powrócić… Na razie nie pozostaje mi nic innego, jak tylko od czasu do czasu potęsknić za stolicą kraju faraonów…