15 grudnia 2011, godzina 15:30
Właśnie dotarły do mnie najnowsze wiadomości ze świata polityki Egiptu. Partie islamistyczne, które w wyborach parlamentarnych uzyskały ponad 60% głosów, zastanawiają się nad wakacjami „po europejsku” w nadmorskich kurortach. Ogólnie wiadomo jak takie wakacje wyglądają i dla przeciętnego przedstawiciela kultury Zachodu, nie ma w tym nic ani nadzwyczajnego, ani tym bardziej gorszącego. A myślę tutaj, za przedstawicielami partii islamistycznych, o skąpych bikini na plaży, o kolorowych drinkach w nadmorskich barach, czy też o dzieleniu jednego hotelowego pokoju przez pary nie będące małżeństwem. I chociaż dla Europejczyka wszystko, co wymieniłam powyżej jest całkiem normalne i powszechne, w religii islamu jest jednak zabronione. I tak partie Al Nour (skrajnie islamistyczna) oraz Wolność i Sprawiedliwość (założona przez Bractwo Muzułmańskie) wpadły na pomysł zakazania wszystkiego, co jest niezgodne z zasadami islamu. Z jednej strony jest to swoisty zamach na turystykę, która jest podstawowym źródłem dochodu dla Egiptu. Bo przecież w dobie demokracji i szerokiej wolności, nikt nie lubi, żeby go ograniczano - a już na pewno nie podczas wakacji. To właśnie podczas wakacji, kiedy człowiek pozostaje poza zasięgiem wzroku rodziny, przyjaciół czy znajomych z pracy, często gubi jakieś własne granice, traci kontrolę i zachowuje się w sposób, w jaki nawet nie podejrzewał, że mógłby się zachowywać. I tak „szara myszka” pracująca na co dzień w urzędzie państwowym, na wakacjach zamienia się w „zdobywczynię” męskich serc, które po jednym dniu łamie poszukując kolejnego obiektu zachwytów ( i nie mówię, że wszyscy zachowują się na wakacjach w taki właśnie sposób, ale z różnych badań wynika, że jest to dość powszechne zjawisko). Tak więc ograniczenia, o jakich myślą partie islamistyczne w Egipcie spowodują, że turyści zamiast odpoczywać nad Morzem Czerwonym, wakacje będą spędzać w kurortach tunezyjskich, tureckich, czy bułgarskich... A brak turystów oznacza dla Egiptu tylko jedno - brak pieniędzy i pogarszającą się sytuację finansową całego państwa.
Z drugiej jednak strony tak sobie myślę, że wprowadzenie powyższych ograniczeń spowoduje, iż Egipt przestanie być miejscem dokąd jedzie się na tak zwane „seks wakacje”, co z kolei doprowadzi do tego, że za 5 - 10 lat Egipcjanie przestaną identyfikować Polkę z prostytutką, a ja osobiście będę mogła przestać się wstydzić własnego pochodzenia.
Może gdyby tak ograniczyć spacerowanie w skąpych przykrótkich spódniczkach po ulicach Hurghady i zabronić spożywania alkoholu, to może do Egiptu turyści zaczęliby jeździć ze względu na Piramidy, Luksor, Asuan, Abu Simbel, Aleksandrię... czyli wszystko to, co w Egipcie najciekawsze...
Gdybym jednak na pytanie, czy warto wprowadzać jakiekolwiek ograniczenia dla zachodnich turystów, miała odpowiedzieć jednoznacznie, to dzisiaj powiedziałabym stanowcze „nie”. I to nie dlatego, że biegam po plaży w bikini, które zasłania mniej niż więcej z kolorowym drinkiem w ręce, ale dlatego, że moim marzeniem jest, aby Egipcjanie nie byli zmuszeni do przeżycia za dwa dolary dziennie i dlatego, że nie chciałabym, aby z powodu szerzącej się biedy musieli wyjeżdżać z własnego kraju.
* „halal” w języku arabskim znaczy dozwolone, w przeciwieństwie do „haram” - czyli zabronione (w odniesieniu do Koranu, oczywiście)