19 lipca 2011, godzina 13:30
Od dwóch dni przebywam na jednej z wielkopolskich wsi. Miejscowość jest typowo letniskowa, położona na obrzeżach Puszczy Noteckiej. Wieś jest na tyle mała, że nie ma tutaj ani sklepu, ani nawet kościoła ( do najbliższej świątyni trzeba jechać aż 5 kilometrów). W celu zrobienia tygodniowych zakupów, wybrałam się z moją najukochańszą Mamą do nieco większej miejscowości, oddalonej od owej wsi o 12 kilometrów. I niby wszystko było takie normalne, jak dawniej, jak jeszcze rok temu....do momentu, w którym nie stanęłyśmy obie przy kasie w jednym z marketów. Kasjerka w tempie błyskawicy podnosiła towar do czytnika, a potem równie szybko odkładała go na oddzielająca nas ladę. Moja Mama w równie szybkim tempie błyskawicy pakowała zakupione produkty do bawełnianych siatek i odkładała z powrotem do wózka. Następnie, prawie krzycząc, kasjerka poinformowała nas o wysokości rachunku. W przeciągu kilku kolejnych sekund nastąpiła wymiana banknotów i drobnych monet. Jeszcze dobrze nie zdążyłyśmy odejść od kasy, a cała procedura rozpoczęła się od nowa – z kolejnym, zniecierpliwionym już, klientem. I niby wszystko było jak zawsze... a jednak „robienie” przez mnie zakupów przez ostatnie sześć miesięcy wyglądało zupełnie inaczej.
W Kairze robienie zakupów jest jedną z form nawiązywania, podtrzymywania i zacieśniania kontaktów międzyludzkich. Aby nie zostać uznanym za osobę niesympatyczną, nie należy nerwowo przedreptywać z nogi na nogę, nie należy wywoływać na twarzy zniecierpliwionego uśmiechu, nie można nie zapytać o zdrowie sprzedającego i połowy jego rodziny, nie można tak po prostu bez słowa wejść do sklepu, zapłacić i bez słowa wyjść.
Ach to afrykańskie pojęcie czasu...