Masakra nie powstrzymała
przemocy. Spirala nienawiści i wzajemnych oskarżeń wciąż się nakręca. Protesty
w Kairze wciąż trwają. Agresja w całym Egipcie rośnie z każdym kolejnym dniem.
Demonstracje odbywają się już nie tylko w stolicy, ale również w Aleksandrii. Aż
80 osób zostało aresztowanych w sobotę, po tym jak w piątek zaatakowano meczet
w tym nadmorskim mieście – drugim co do wielkości w całym Egipcie. Wydaje się,
że nic już nie powstrzyma wzajemnej nienawiści zwolenników i przeciwników
Mursi’ego oraz Bractwa Muzułmańskiego.
Mam wrażenie, że moment, w którym
mieszkałam w Kairze był ostatnim, w którym mogłam poznać społeczeństwo egipskie
i jego jedność. Ostatnim, w którym nie było ono jeszcze tak mocno podzielone, w
którym ludzie spotykani na ulicach byli przyjaźni i niezwykle pomocni, a
ulicami miasta nie płynęła krew niewinnych ofiar.
Oczywiście nie zapominam o tym,
że krajem rządził Hosni Mubarak – wojskowy generał – dyktator. Nie zapominam o
więźniach politycznych – opozycjonistach reżimu, wywodzący się przede wszystkim
ze zdelegalizowanego Bractwa Muzułmańskiego. Nie zapominam o braku demokracji –
ale czy demokracja w kraju islamskim jest w ogóle możliwa? (na to pytanie
postaram się odpowiedzieć w jednym z kolejnych wpisów).
Mimo wszystko, mi osobiście –
jako chrześcijance, która często była traktowana jak turystka, żyło się całkiem
spokojnie. W styczniu 2011 roku wybuchła Rewolucja i wszystko zaczęło się
zmieniać. I o ile całkowicie rozumiałam podstawy rewolucji, popierałam też
postulaty demonstrujących na Tahrir, o tyle, wszystko, co wydarzyło się od
tamtej pory, nie jest mi już bliskie.
Rozumiem nawet wybór Mohameda
Mursi’ego na prezydenta. W drugiej turze stanął do walki z przedstawicielem
armii, który był z tego samego obozu, co obalony Mubarak. Egipcjanie tak
naprawdę nie wybierali prezydenta, ale mniejsze zło – sytuacja niezwykle
zbieżna z wyborami w Polsce, niestety. Trudno się dziwić, że prezydentem został
Mursi. Głosowali na niego przeciwnicy obalonego reżimu, zwolennicy Bractwa
Muzułmańskiego, czyli islamiści, a także ludzie ubodzy i niewykształceni. Rozumiałam,
kiedy ogłoszono, że nowym prezydentem Egiptu został właśnie Mohamed Mursi.
Niestety, jako głowa państwa zawiódł… nie tylko mnie, ale przede wszystkim
Egipcjan – Koptów, ludzi wykształconych, ludzi pragnących wkroczyć na ścieżkę
demokracji, zwolenników cywilizacji Zachodniej. Napady na chrześcijańskie kościoły,
mordowanie Koptów, porwania europejskich i amerykańskich dziennikarzy oraz
turystów, walki na Półwyspie Synaj, a także coraz częstsze gwałty dokonywane na
młodych Egipcjankach stały się codziennością. W tym wszystkim była jeszcze
walka o konstytucję i szariat. Kraj pogrążał się w coraz większym chaosie, a na
ulicach zaczęło być niebezpiecznie. Prezydent Mursi miał już więcej
przeciwników niż zwolenników. Ale wojskowy zamach stanu, odsunięcie od władzy i
właściwie „porwanie” Mursi’ego odbyło się poza prawem. Należy bowiem pamiętać,
że został wybrany w sposób demokratyczny. Z drugiej jednak strony, każdy dzień
jego prezydentury przynosił kolejne akty agresji. I znowu rozpoczęły się masowe
protesty… 3 lipca armia przeprowadziła „zamach stanu” i odsunęła Mursi’ego od
władzy. Nie wiadomo nawet, gdzie obecnie przebywa były prezydent (podobno w
bezpiecznym miejscu). Na takie zachowanie dość agresywnie zareagowali islamiści
– zwolennicy Mursi’ego i Bractwa Muzułmańskiego. Oczywiście, taki rozwój
wydarzeń można było łatwo przewidzieć.
Wydaje się, że spirala
nienawiści, którą mocno nakręcał obalony prezydent jest już nie do zatrzymania.
Starcia pomiędzy zwolennikami i przeciwnikami Mursi’ego mają miejsce
codziennie. I codziennie kolejni ranni są odwożeni do szpitali, a ci, którzy
stracili życie są opłakiwani przez bliskich. Po co to wszystko? I czy
ktokolwiek zatrzyma tę spiralę? Czy też Egipt pogrąży się w chaosie, podobnym
do tego, jaki panuje w Syrii? Na dzień dzisiejszy wydaje się, że kraj faraonów stoi
nad przepaścią. Czy zrobi krok naprzód i zanurzy się w wojnie domowej?