"Podróżnicy mówią, że nie ma nic jaśniejszego na twarzy Ziemi niż Kair (...)

Ten, który nie widział Kairu, nie widział świata. Jego kurz jest jak złoto, jego Nil jest jak cud, jego kobiety są jak czarnookie niewiasty z raju, jego domy są jak pałace (...)

I jakże mogłoby być inaczej, skoro Kair jest Matką Świata?"

(opowieść żydowskiego lekarza)

16 stycznia 2012

O czym tęsknię?

13 stycznia 2012, godzina 12:30

(w tytule nie ma błędu – użyłam zwrotu „o czym” zamiast „za czym”, bo uznałam, że tak jest bardziej poetycko…)

Odkąd jestem w Polsce pracuję w domu w godzinach, które sama uznaję za najdogodniejsze i najbardziej efektywne, i zazwyczaj są to godziny późno wieczorne. Także dni wolne od pracy (czyli tak zwany weekend) wybieram wówczas, kiedy uznaję to za stosowne, a więc najczęściej są to piątek i niedziela (dla wytłumaczenia, gdzie jest logika w rozdzielaniu weekendu dniem pracującym powiem tylko, że w takim systemie pracowałam będąc w Kairze i w tej chwili jest to raczej kwestia przyzwyczajenia niż logiki. Jak powszechnie wiadomo w społeczeństwach muzułmańskich dniem wolnym od pracy jest zawsze piątek - wyjątek stanowi Tunezja, gdzie weekend „przypada” w sobotę i niedzielę; a ponieważ jestem chrześcijanką, staram się również nie pracować w niedziele.)

I tak nadszedł kolejny piątek… wyglądam przez okno – wbrew moim wcześniejszy wpisom, zima chyba na dobre zawitała do mojego miasta, i to taka prawdziwa polska zima, a nie ta, jaka panuje w Kairze. Za oknem robi się z każdym dniem coraz chłodniej, zapowiadają nawet dość obfite opady śniegu…brrrrr… nawet nie mam co marzyć o przyjemnym spacerze, gdyż wyjątkowo nie lubię mrozów, już taki ze mnie „ciepluch”. O słonecznych promieniach też nie mam co marzyć… w końcu jestem w Polsce a tu, w odróżnieniu od stolicy Egiptu, słońce nie świeci przez cały okrągły rok. Odchodzę od okna… postanawiam sprawdzić, co proponują stacje telewizyjne… wciąż to samo – katastrofa smoleńska, kłótnie polityków, zarzuty wobec rządzących, spór w prokuraturze, itd… wciskam mój ulubiony, czerwony guzik na pilocie od telewizora i z kubkiem świeżo zaparzonej kawy zasiadam na kanapie. Nawet kawa w Polsce smakuje inaczej… spoglądam na zegarek – jest samo południe… samo południe w piątek. Zamykam oczy… w jednej chwili pokonuję 3000 kilometrów i znów jestem w Kairze, w moim Kairze.
Z kubkiem kawy siedzę na hotelowym tarasie w centrum miasta i słyszę śpiewny głos muezina. Wszystkie sklepy są już zamknięte, a mieszkańcy z kolorowymi dywanikami pod pachami spieszą do najbliższego meczetu. Przez najbliższe pół godziny z głośników zamontowanych na kamienicach, słupach, latarniach, będę słyszeć piątkową modlitwę… i chociaż nie rozumiem ani słowa, i chociaż jestem chrześcijanką, bardzo lubię czas piątkowej modlitwy. Jest w tym jakaś  niepowtarzalna magia…
A wieczorem wszystkie kawiarnie i restauracje zapełnią się uśmiechniętymi Egipcjanami, którzy weekendy spędzają w gronie swoich rodzin i przyjaciół… miasto znów będzie tętnić życiem…
Z marzeń wyrywa mnie dźwięk telefonu… - ankieterka. Już chciałam powiedzieć tej natrętnej dziewczynie, że przynajmniej w weekend mogliby człowiekowi pozwolić odpocząć, ale na szczęście w ostatniej chwili uświadomiłam sobie, że jestem w Polsce i do weekendu wciąż pozostał jeden dzień. Odpowiadam na kilka pytań i wracam do zimnej już kawy… rozglądam się wokół – nie ma ani hotelowego tarasu, ani głosu muezina, ani modlących się na ulicy mężczyzn, ani tym bardziej egipskiego słońca i kairskiej zimy… wszystko to, pozostało 3000 kilometrów za mną i wciąż nie wiem, kiedy będę mogła do tego powrócić… Na razie nie pozostaje mi nic innego, jak tylko od czasu do czasu potęsknić za stolicą kraju faraonów…